wtorek, 21 grudnia 2010

Jeden.

Witajcie. Właściwie to nigdy nie miałam bloga z serii blogspot.com, ale miło mi się tu urzęduje. Tę stronę jako "podstronę" mojego photobloga. Czuję się tam niezręcznie, ale rzecz jasna, to nie oznacza, że tu będzie jakoś lepiej. Chociaż przyznam szczerze, że mam cichą nadzieję, że tu przyjmiecie mnie lepiej (mam na myśli czytanie notek, a nie tylko bezmyślne komentowanie bilansów). Tutaj będę zamieszczać głębsze przemyślenia, mam na myśli oczywiście dietę, gdyż internet jako miejsce publiczne nie jest po to, by zamieszczać na nim aspekty z mojego życia prywatnego. 
Dla tych, co jeszcze mnie nie znają, opowiem trochę o sobie. Otóż, mam niespełna szesnaście lat, w tym roku kończę ostatni rok gimnazjum i wybieram się do szkoły średniej. Mam w planach studiowanie w kierunku ratownictwa medycznego, a konkretniej chirurgii. W najbliższej przyszłości czeka mnie jeszcze sześć i pół roku edukacji. Obawiam się jednakże, czy z moim zdrowiem będę mogła wykonywać ten zawód. Pewnie zapytacie - dlaczego? Już wyjaśniam. Od ponad roku spożywam liczne ilości tabletek na kaszel, oraz innego typu, raz miałam nieprzyjemność wylądować w szpitalu, bo zachciało mi się ich zażyć w kosmicznej ilości. Pociągnęły się za tym konsekwencje prawne, ledwo uniknęłam zakładu lub innego typu ośrodka opiekuńczego, bądź szpitala psychiatrycznego. Teraz staram się ułożyć swoje życie, po tym młodzieńczym buncie. Wkraczam dużymi krokami w dorosłość, jestem realistką, a ostatnimi czasy i perfekcjonistką. 

Przygoda z dietą rozpoczęła się, gdy po wielu latach bycia "grubą" zechciałam wziąć się za siebie. Od najmłodszych lat ludzie wytykali mnie palcami, tylko dlatego, że miałam nieco większą tuszę niż oni. Wraz z pójściem do gimnazjum zaczęłam się głodzić, usiłowałam pociągnąć jakąś dietę, co nie kończyło się tak jak chciałam. Kilogramy wracały, a ja poddawałam się. Od października tego roku, począwszy od diety kopenhaskiej na stałe weszłam w świat odchudzania. Podczas trzynastu dni zrzuciłam około pięciu kilogramów. Później rozpoczął się efekt jojo, i jedna trzecia z tego co udało mi się zrzucić szybko wróciła. Próbowałam ponowić tą samą dietę, ale kończyło się to klęską ze względu na brak pieniędzy na produkty, brak możliwości kupna oraz niemożności spożywania regularnych posiłków.
Całą drugą klasę zawaliłam, wagarowałam, olewałam lekcje, naukę oraz nie stosowałam się do regulaminu szkoły, co spowodowało, że wywalili mnie na zbity pysk. Od października dwa tysiące dziewięć do marca bieżącego roku nie chodziłam do żadnej szkoły, w końcu postarałam się o nauczanie indywidualne. W trzy miesiące (kwiecień-czerwiec) nadrobiłam dziewięć miesięcy nauki z drugiej klasy gimnazjum, wychodząc na całkiem przyzwoitą średnią. W tym roku kontynuuję ten sposób nauczania i ambitnie dążę do czerwonego paska na świadectwie, wraz z końcem gimnazjum.

To taka krótka historia z najbardziej burzliwego roku mojego życia. Mija rok od tego przeklętego upadku, a ja szukam sobie nowych atrakcji. Tym razem wybrałam odrobinę mniej destrukcyjną opcję niż leki (choć ich w dalszym ciągu nadużywam, lecz już w mniejszych ilościach; cóż, nałóg), a mianowicie odchudzanie. Nie chodzi mi by być szczupłą, chcę być chuda, chcę być wychudzona. Kręcą mnie odstające kości, chude kończyny i chudość w swojej pełnej okazałości. Moje BMI na dzień dzisiejszy wynosi 18,29, co jest między niedowagą, a prawidłową masą ciała. Nie podoba mi się to, nie podoba mi się to co widzę w lustrze, czy na wadze. Jest lepiej niż wtedy, gdy przy metr sześćdziesiąt ważyłam pięćdziesiąt siedem kilogramów. Teraz dążę do tego, by było jeszcze lepiej. I wiecie co? Uda się. Pomijając fakt, że metabolizm mi strasznie zwolnił przez małe ilości jedzenia. Dzisiaj przesadziłam, bo wyszło mi ponad tysiąc kalorii (aż mnie wzdrygnęło...). Jutro rozpoczynam głodówką, nie zjem nic, wytrwam na herbatach i wodzie niegazowanej. Dziennie ćwiczę minimum czterdzieści pięć minut, zdarza mi się przekroczyć nawet dwie godziny wysiłku fizycznego na dzień. Nie chodzę do szkoły, nie mam wychowania fizycznego, więc radzę sobie sama. Cała ja. Idealnie pasuje do mnie wierszyk o Zosi-Samosi;

"(...) Bo wszystko "Sama! Sama! Sama!"
Ważna mi dama!
Wszystko sama lepiej wie,
wszystko sama robić chce,
Dla niej szkoła, książka, mama
nic nie znaczą - wszystko sama! (...)

(..) Bo ja sama wszystko wiem
i śniadanie sama zjem,
I samochód sama zrobię
I z wszystkim poradzę sobie!
Kto by się tam uczył, pytał,
Dowiadywał sie i czytał,
Kto by sobie głowę łamał,
Kiedy mogę sama, sama!
- Toś ty taka mądra dama?
A kto głupi jest!
- Ja sama! "





Myślę, że na sam początek wystarczy o mnie. Dążę do czterdziestu kilogramów. Chciałabym tak do kwietnia osiągnąć cel, aby na wakacje było idealnie. Będę ograniczać się do trzystu kalorii na dzień i minimum półtora litra wody, czy płynów. Jednocześnie pragnę zdobyć średnią minimum 4,75, aby załapać się na pasek na świadectwie. Przy okazji, dla wyjaśnienia, jestem tutaj anonimowa, miejsca zamieszkania, imienia nie zdradzam, oraz póki co nie zamierzam wstawiać swoich zdjęć, chyba, że uznam to za stosowne. Wtedy wstawię zdjęcie aktualne, w porównaniu do tych co zrobiłam dzisiejszego dnia. Za kilka dni wykonam również aktualne wymiary i umieszczę je w jednej z kolejnych notek.
Dziękuję za wytrwałość w czytaniu notki i życzę udanego po południa wraz z wieczorem! Oraz wszystkim odchudzającym się, chudego! Nie dajcie się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz