sobota, 1 stycznia 2011

Dwadzieścia osiem.

Czuję potwornie rozpierający mnie głód chudości. Jestem jej spragniona, chcę ją mieć, dla siebie, na własność. Pragnę Any, by pomogła mi przejść tą drogę. Ze wstrętem patrzę na jedzenie, a jednak coś mi mówi, bym zjadła. Zajadam tę myśl jabłkami, które mimo, że mają te swoje trzydzieści kalorii, mam nadzieję, że nie wpłyną na wagę, lub jakkolwiek na tuszę. Mam potworną ochotę iść i wyrzygać wszystko co dzisiaj zjadłam. Doszczętnie. Tak by poczuć pustkę ogarniającą mój żołądek, by poczuć jak moje ciało pożera rezerwy tego zalegającego tłuszczu. Łaknę chudości, pożądam tego co niesie ze sobą Ana. Kończę bransoletkę dla niej. Będzie już zawsze ze mną. Reflektuję wystających kości, które niemalże przebijały by powłokę skórną, bez ani grama tłuszczu. Spekuluję wszechogarniający mnie strach, strach, który sprawia, że nachodzą mnie koncepcje, polegające na tym, iż im bardziej łaknę chudości, tym mi do niej dalej. To przerażająca wizja i oby była tylko oszukańczą, blagierską i złudną ideą. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz